Powieść we wszystkich kolorach tęczy

Słoneczniki - Bundrick Sheramy

Jakie było życie wielkiego malarza Vincenta van Gogha przed poznaniem Rachel? Z pewnością miało wiele barw, ale nie były zbyt wyraziste, nie były zbyt mocne aby namalować takie przeżycia. Jednak w prostytutce, nie różniącej się zbytnio od innych, jak mogłoby się innym wydawać, ujrzał złocistą dobroć zmieszaną wraz z soczysto słoneczną niewinnością targaną złowieszczym, zimnym, granatowym wiatrem. Siedziała przed nim w żółtej sukience cicho płacząc, i tak zaczęła się ich bujna znajomość.

Sheramy Bundrick w powieści Słoneczniki fantazjuje na temat związku tajemniczej kobiety, która była powodem do odcięcia własnego ucha przez van Gogha. Cała znajomość nie jest w prawdzie udowodniona, lecz szereg bohaterów książki pozostaje autentycznymi. Nie chodzi tylko o postacie, ale także o charakter, zachowanie i chorobę malarza, miejsca takie jak Arles czy Paryż, listy do brata Thea, ale też co najważniejsze- obrazy. Każdy z nich to odrębna historia. I choć malował je w zastraszającym tempie, przelał w nie starannie swoją duszę i uczucia. Kiedy spoglądamy na jakikolwiek obraz w pierwszym lepszym muzeum widzimy tylko samo płótno. Podoba nam się bardziej lub mniej, krótko kontemplując idziemy dalej. Kiedy znamy okoliczności powstawania dzieła, takie oglądanie obrazu jest stokroć intensywniejsze. Niesamowite opisy pełne barw i kształtów, rysowały w mojej wyobraźni dzieła wymieniane w powieści. Znając pobieżnie niektóre z nich, budowałam w swoim umyśle kolejne portrety i krajobrazy. Kontrastując je z rzeczywistością niewiele się myliłam- autorka sprostała tak wielkiemu wyznaniu. Bo jak można opisać słowami to co wypłynęło spod pędzla prawdziwego mistrza? Kiedyś Sypialnia van Gogha w Arles była zwykłym pokojem, Słoneczniki były kwiatami, których intensywne kolory zapowiadały lato, a Autoportret z zabandażowanym uchem był tylko symbolem wielkiej awangardy i dramatyzmu w sztuce. Patrząc z perspektywy tej książki dziś wszystkie jego obrazy, a szczególnie te przytoczone przeze mnie, które są pewnie najbardziej znane, są dla mnie zwierciadłem życia van Gogha. Dreszcze przechodzą po moim ciele, prawie jakby ten wielki malarz stał tuż obok, podziwiając dopiero co skończoną pracę.

Wracając do relacji z narratorką powieści- może i jest w niej ziarnko prawdy. Imię Rachel pojawia się oficjalnie w przekazie prasowym z tego feralnego dnia, kiedy Vincent dosłownie podarował jej swoje własne ucho. Od tego być może zaczęła się jego cała choroba psychiczna. Tak wiele rzeczy pasuje do dalszych, prawdziwych dziejów. Lecz co do fabuły jest to idealnie stworzona opowieść. Jest pełna małych i dużych dramatów, które na przemian przewijają się z chwilami pełnymi szczęścia. Każda linijka tekstu jest naszpikowana takimi uczuciami i emocjami, że płaczemy i śmiejemy się wraz z Rachel i z zaciekawieniem i pasją podążamy za nią przewracając kolejne stronice.

Jako kobieta często reaguję emocjonalnie na różne wydarzenia. Nawet te małe rzeczy potrafią skłonić do płaczu. Mężczyźni z niepokojem spoglądają na nas kiedy pociągamy chusteczką w kinie, bo sami też by chętnie się rozkleili. Czytając musimy wiele sobie wyobrażać, a ze Słonecznikami wręcz dzieje się to samoistnie. Tu nic nie jest czarne albo białe. Cały świat przedstawiony w powieści namalowany jest we wszystkich kolorach tęczy. Nigdy jednak nie zdarzyło mi się płakać przy opisie. Ostatnie strony przewracałam z trudem. Wszystko już było wyjaśnione, jednak ten wzruszający opis po moim policzku spływały lazurowe łzy. Rachel zastyga wraz z ukochanym na obrazie, jedynym na jakim pozostawił ich tak wyraziste, wspólne ślady.